Najsłynniejsi polscy wróżbici i jasnowidze - Józef Marcinkowski "Mustafa"
Kategoria: Tarot
Ten żyjący w latach 1911-1983 mężczyzna zwany był „wróżem Warszawy”. To najsłynniejszy przepowiadacz przyszłości doby powojennej. Marcinkowski – przybysz z Kresów, mający domieszkę krwi tatarskiej – osiedlił się w Warszawie jeszcze przed wojną.
Akhara Jussuf Mustafa (ur. jako Józef Marcinkowski) - polski wróżbita i jasnowidz.
Urodził się 23 października 1911 roku we wsi Równe. Pochodził z rodziny chłopskiej. Bardzo wcześniej został sierotą (jego ojciec został znaleziony martwy pod kopą żyta, zaś matka zmarła podobno z przepracowania). Z siedmiorga rodzeństwa wiek dorosły osiągnął tylko on. Zresztą Marcinkowski uważał siebie za numerologiczną siódemkę, to była jego szczęśliwa cyfra.
Karierę wróżbity i jasnowidza na poważnie zaczął pod koniec 1934 r. w Warszawie. Wtedy przyjął też turecko lub arabsko brzmiący pseudonim, choć nie pozbawiony był ów pseudonim błędów w pisowni (skoro "Akhara" to powinno być też "Yussuf" lub "Youssouf"). W dodatku w językach arabskim, tureckim i perskim nie ma słowa ani imienia Akhara ("akhara" to w sanskrycie arena do zapasów).
W czasie II wojny światowej Marcinkowski przebywał w obozie koncentracyjnym w Dachau.
Po wojnie kontynuował swą karierę wróżbity i jasnowidza.
W 1976 r. nakładem Ludowej Spółdzielni Wydawniczej ukazały się na rynku wspomnienia Akhary Jussufa Mustafy, zatytułowane "Pamiętnik jasnowidza". Zmarł w Warszawie 6 kwietnia 1983 roku.
****************
Tu siedzi Wielki Mag i Czarodziej Akhara Mustafa, potomek Kara Mustafy, którego Sobieski pobił pod Wiedniem, i za 50 groszy powie ci, co miałeś, co masz i co mieć będziesz, tylko pokaż swoją dłoń – taki napis widniał na transparencie wiszącym nad głową absolwenta filozofii, który przebrany w egzotyczny strój i tatarską czapę zasiadł 29 listopada 1934 r. pod palmą na balu andrzejkowym w sali przy Wybrzeżu Kościuszkowskim w Warszawie.
Miał ze sobą karty wykonane domowym sposobem przez kolegę, studenta ostatniego roku Akademii Sztuk Pięknych, który odbił je na kartonie za pomocą szablonu z kartofla. Tak zaczęła się trwająca kilkadziesiąt lat wróżbiarska kariera Józefa Marcinkowskiego, znanego pod pseudonimem Akhara Jussuf Mustafa.
Nic go nie predestynowało do zajęcia się wróżbiarstwem poza tą jedną arcyważną, ale prozaiczną zupełnie okolicznością: był bezrobotny, był głodny, nie miał gdzie spać – napisał prozaik Marian Pilot we wstępie do jego autobiograficznego „Pamiętnika jasnowidza” w 1976 r. Umowa była taka, że udający potomka Kara Mustafy bezdomny i bezrobotny inteligent połową zarobków podzieli się z „Bratniakiem” – studencką spółdzielnią pracy. Miała to być tylko zabawa, nikt nie oczekiwał od niego prawdziwego zaglądania w przyszłość. Pierwszą klientkę, drobną blondynkę z błękitnymi oczami, potrzymał za rękę i powiedział, że straciła matkę, kiedy miała sześć lat. Dziewczyna uciekła, ale wkrótce pojawili się inni klienci. Na sali zaczęto mówić, że to prawdziwy jasnowidz!
Miesiąc później zaproszono go w charakterze wróża do pewnej willi na Żoliborzu. Po latach wspominał, że zebrani tam goście traktowali mnie jak Cygana, więc odpowiadałem im po cygańsku. Podchodzili po kolei i siadali przy stoliku, a ja stawiałem im po kolei kabałę, bajdurząc co popadnie. Na konkretne pytania dawałem konkretne odpowiedzi, ale czy były one logiczne, nie zastanawiałem się. Synowi pani domu powiedział, że jedynym niebezpieczeństwem jest dla niego woda i może być dlań groźna nawet kąpiel w wannie. Parę dni później młodzieniec wrócił podpity z balu sylwestrowego, wszedł do wanny, odkręcił kran z gorącą wodą i usnął. W południe rodzice wrócili do domu, ujrzeli pokoje zalane wodą, a w wannie ugotowane zwłoki syna. Jednej z panienek obecnych w willi Marcinkowski wywróżył, że za rok o tej samej porze poślubi przystojnego, wysokiego pana z siwymi włosami, kulawego na lewą nogę. Ta przepowiednia spełniła się również. Dziewczyna wyszła za młodego, ale już szpakowatego mężczyznę, który kulał na lewą nogę.
Pod znakiem siódemki
Urodziłem się na pograniczu Wagi i Skorpiona, w dniu tygodnia nazywanym od wieków dniem Saturna. W ósmym domu mego horoskopu panem jest Neptun, zwany przez astrologów geniuszem okultystycznym – pisał o sobie. Podkreślał, że całe życie spędził pod znakiem cyfry „7”. Przedstawiał się jako numerologiczna „siódemka”. Miał siedmioro rodzeństwa, ale tylko on przeżył. Liczba ta odegrała niejednokrotnie doniosłą rolę w moim życiu. Jeśli jakieś zdarzenie manifestowało się pod jej działaniem, wychodziłem cało, nawet w sytuacji beznadziejnej. (...) Do Pruszkowa trafiłem 7 dnia miesiąca. W Dachau otrzymałem numer porządkowy dający w sumie 7. Z Niemiec do Warszawy wróciłem 7 lipca 1945 r. Rozpoczynałem lub rozwiązywano ze mną umowę o pracę również pod dominacją 7. W Dachau, kiedy mnie zapytali koledzy, jak długo będę więźniem, odpowiedziałem: „Siedem dni, siedem tygodni, siedem miesięcy”. Śmieli się ze mnie. Nawet zaczęli mnie nazywać „Siedem dni”. Wyzwolony zostałem przez Anglików 15 kwietnia, w niedzielę 1945 r. Po podsumowaniu wszystkich danych wynika, że przebywałem w obozach 7 miesięcy i 18 dni, a to daje w sumie również 7.
Był astrologicznym Rakiem. Urodził się 4 lipca 1905 r. w Biskupicach Radłowskich w powiecie brzeskim, w rodzinie chłopskiej. Wcześnie został sierotą. Na wsi panowały bieda i głód. Działy się różne niesamowite rzeczy. Mój ojciec był czarownikiem i zabił go piorun – napisał w „Pamiętniku jasnowidza”. Wcześniej matka widziała we śnie swego męża, jak pełznie po ściernisku jak wąż. Rano, kiedy zjawili się żniwiarze w polu, znaleźli zwłoki ojca stojące pod kopą żyta, ze snopem nasuniętym na głowę jak u chochoła. Od kopy, pod którą te zwłoki stały, biegła wężykowata, czarna linia wypalonego ścierniska. Zwłoki jego ojca były dwa razy zakopywane w grobie, raz na cmentarzu katolickim, a drugi – na prawosławnym. Matka wyszła drugi raz za mąż, ale wkrótce zmarła z przepracowania. Ojczym był tak okrutny, że 9-letni Józek przepowiedział mu, że się powiesi. Przepowiednia spełniła się po siedmiu latach. Kiedy miał 10 lat cudem uniknął śmierci. Przez wioskę przetaczał się front I wojny światowej, a on pomagał przynieść wodę dla konia jednego z wojskowych. Kiedy wrócił z wiadrem, nie było już ani wierzchowca, ani żołnierza, rozerwał ich pocisk artyleryjski.
W dzieciństwie przetrącono mu kręgosłup podczas pracy w lesie. Leżał na łóżku i wył z bólu, nic nie pomagały bańki stawiane za radą sąsiadek. Wtedy zawołano wiejską znachorkę, która zażądała gromnicy, małego stołeczka, czystej szklanki i świeżego jajka kurzego. Gromnicę włożyła mu do ręki, a jajkiem pięć razy przesunęła po całym ciele, szepcząc przy tym jakieś zaklęcia. Potem wbiła je do szklanki. Zawartość skorupki była czarna. Znak to nieomylny, że całą niemoc babcia ze mnie wyciągnęła. Potem jeszcze kazała mu skakać przez stołeczek, co miało ostatecznie nastawić kręgosłup.
Parę miesięcy leżał na wznak, bardzo cierpiąc, aż w końcu ból zaczął zanikać, chociaż dolegliwości pozostały do końca życia. Kiedy miał 15 lat, przyszła po niego śmierć. Był wtedy w bursie i siedział o zmierzchu na krześle koło pieca. Nagle ogarnął go straszny lęk. W nogach poczułem dotkliwe zimno, a czoło zrosiło się zimnym potem. Po smudze światła wpadającego przez drzwi jadalni pełzła ku niemu pulsująca, bezkształtna masa. Krzyk zamarł mi w krtani. A ona wciąż była bliżej i bliżej. Dotknęła moich stóp i wzdłuż goleni wdzierała się do góry. Zdrętwiały i stały się nieczułe palce u nóg, potem stopy, potem łydki, potem kolana, lędźwie. Bezruch narastał. Drętwy i martwy byłem do pasa. Wtedy na szczęście, ktoś wszedł do pokoju z lampą i nagle straszna mgła zaczęła znikać.
W autobiografii Marcinkowski opisuje swą trudną, ale wytrwałą drogę ku edukacji. Był jednym z podopiecznych Towarzystwa Przyjaciół Dzieci i Młodzieży Polskiej z Kresów, które w okresie międzywojennym zajmowało się wychowaniem sierot. Przez pewien czas mieszkał w grudziądzkim internacie, prowadzonym przez Towarzystwo i uczył się w tamtejszej szkole średniej. Zainteresował się parapsychologią, kiedy do Grudziądza przyjechał z występami niejaki Łączyński, który reklamował się jako profesor wiedzy tajemnej i hipnotyzował osoby z publiczności.
Marcinkowskiemu nie udało się zobaczyć tego występu, ale wraz z kolegami zdobył dzieło Chaima Szyllera-Szkolnika „Siła nasza wewnątrz nas” i według wskazówek tam zawartych ćwiczył siłę wzroku, wpatrując się godzinami w czarny krążek na białym tle. Wkrótce zaczepiła go na ulicy stara Cyganka. Wzięła moją prawą rękę w swoje dłonie i długo ją oglądała i z jednej, i z drugiej strony. Puściła ją, popatrzyła na mnie dość dziwnie i powiedziała: „Będziesz wszędzie pierwszy. I nikt ci wróżyć nie będzie”. Radość z takiej przepowiedni nie trwała długo, bo młody Marcinkowski został wkrótce pierwszym uczniem wyrzuconym ze Szkoły Budowy Maszyn i pierwszym, który zgromadził na świadectwie aż sześć dwój.
Według oficjalnego biogramu zamieszczonego na stronie Biblioteki Publicznej w Radłowie, studiował filologię polską, historię i prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim, uzyskując w 1930 r. tytuł magistra filozofii i w 1936 r. magistra prawa. Jednak te tytuły niewiele znaczyły w ogarniętej kryzysem i bezrobociem Polsce lat 30. ubiegłego wieku, dlatego przez kilka lat wędrował po całym kraju w poszukiwaniu pracy. Chodziłem piechotą, jeździłem pociągami na gapę, a niekiedy nawet udawało mi się jechać furmanką. Był w Brześciu nad Bugiem, Kowlu, Łucku, Równem, pracował w fabryce fajansu, był nauczycielem oraz redaktorem pisma „Znicz”. Przez trzy lata jako bezdomny tułał się po różnych schroniskach młodzieżowych, ławkach parkowych i dworcowych, imając się rozmaitych prac.
Rozgrywki jasnowidzów
Dzięki balowi andrzejkowemu, na którym debiutował w roli Akhara Jussufa Mustafy, jego los się odwrócił. Zrządzeniem losu stał się kolegą po fachu osławionego Szyllera-Szkolnika, wróżki Pary-Banu i innych równie malowniczych postaci, wszedł do wróżbiarskiego światka przedwojennej Warszawy. (...) Jest młody, jest zielony, nie ma żadnego „fachowego” doświadczenia – niemniej udaje mu się wytrzymać konkurencję z wróżbiarskimi znakomitościami – o tyle przynajmniej, że z zarobionych wróżeniem pieniędzy jest w stanie zapewnić sobie minimum egzystencji i przenieść swoją sypialnię z dworcowej ławki do wynajętego pokoiku – pisze Marian Pilot. Latem 1937 r. Marcinkowski miał już warszawski meldunek i mieszkał przy ul. Siennej 27, odnajmując pokój z kolegą. Interesanci przychodzili do niego z polecenia tych, którym jego przepowiednie się spełniały.
W tamtym okresie konkurencja na polu wróżbiarskim była bardzo duża. W Warszawie do najbardziej znanych postaci w branży należały: wróżka Pryma z ulicy Chmielnej, Jasnosłysząca z Miedzianej i Astrid z Kopernika. Dużą sławą cieszyły się Jadwiga Domańska i Sabira Choromowicz. Znani byli też Pyffel, Said Foady, astrolog Jan Starża-Dzierżbicki oraz Abdul Hanim ze Lwowa. Czasem dochodziło między nimi do swoistych rozgrywek, nieraz robili sobie psikusy. Antonino, to ja, Józef, twój mąż. Rzuć tego drania Bronka. On cię na każdym kroku zdradza. Łajdaczy się z każdą dziewką za twoje pieniądze. Miałaś mi wystawić nagrobek, ty k... – mówił do wróżki Prymy zachrypnięty głos wydobywający się z gardła Marcinkowskiego. Było to u niej w domu podczas jakiegoś przyjęcia połączonego z seansem spirytystycznym. Poszedł tam ze znajomym klientem, który przedstawił go jako potomka chanów tatarskich i okultystę, którego wtajemniczył „Lama Siedmiokroć Mądry” i po paru kieliszkach postanowił dla żartu udać, że wpada w trans. Pryma bardzo się wystraszyła, bo naprawdę miała na imię Antonina, a jej mąż Józef przed śmiercią zażądał nagrobka, którego ona mu nie wystawiła.
Akhara Mustafa twierdził, że dwa razy prześcignął legendarnego Stefana Ossowieckiego. W 1937 r. właścicielka pensjonatu, która mieszkała w jednym domu z trzema córkami, zięciem jednej z nich, sześcioma pensjonariuszkami i służącą, prosiła o pomoc w odzyskaniu cennej kolii należącej do najstarszej córki. Policja sprawę umorzyła z powodu braku dowodów. Opakowanie, w którym przechowywano kolię zaniesiono najpierw do Ossowieckiego, który orzekł, że ukradła ją służąca i schowała w poduszce. Oskarżona się nie przyznawała. Rodzinna „komisja” zarządziła więc przecięcie poduszki, ale kolii tam nie było. Popruto pierzynę, dwanaście poduszek i tyleż jaśków. Pierze latało wszędzie, sąsiedzi narobili wrzasku i wezwali straż pożarną. Zrozpaczona służąca chciała się truć. Wypiła pół litra octu, pogotowie zabrało ją do szpitala. A klejnotu nigdzie nie było. Wtedy znajomy przyprowadził tam Marcinkowskiego, który usiadł w osobnym pokoju i wszystkim po kolei wróżył z ręki. Zięciowi właścicielki powiedział, że za rok rozejdzie się z żoną z jej winy.
Potem wykrył, że właścicielka kolii ma spocone ręce i bardzo się denerwuje. Przyznała się, że w momencie zaginięcia klejnotu była... w lombardzie. Cała rodzina obraziła się na Marcinkowskiego, nie zapłacili mu, a nawet rwali się do bicia. Dwa miesiące później zięć właścicielki kolii przyszedł skruszony i załamany, żeby przeprosić wróżbitę. Przyniósł ze sobą 20 złotych. Okazało się, że jego żona zastawiła kolię w lombardzie, a pieniądze dała swemu kochankowi. Kwit z lombardu miała jeszcze w torebce. Ossowiecki zaś rzucił niepotrzebne podejrzenie na niewinną służącą. Drugi raz Marcinkowski poprawił wizję „Stefanka”, kiedy to odszukał dolary ukryte w skrytce zrobionej w siedzeniu fotela. Ossowiecki twierdził, że ukradł je dozorca.
Wojenny kabalista
We wrześniu 1939 r. przyszła pewna kobieta do Marcinkowskiego, która prosiła o postawienie kabały w sprawie losów syna. Pokazywała jego rzeczy, które jej oddano jako po zmarłym. Marcinkowski twierdził, że syn żyje i tak było naprawdę. Wracał z frontu do domu, poszedł się kąpać, ubranie i rzeczy położył na brzegu, ktoś mu je ukradł. Zaraz potem złodziej zginął od wybuchu bomby, która urwała mu głowę. Pochowano go w skradzionym ubraniu, a dokumenty oddano matce, która jednak nie uwierzyła w śmierć syna. Po paru dniach młody mężczyzna wrócił do domu.
W czasie Powstania Warszawskiego, w nocy z 6 na 7 września 1944 r. Akhara Mustafa miał wieszczy sen, w którym widział, jak wraz z tłumem kobiet, mężczyzn i dzieci wchodzi do kościoła, w którym zamiast ławek stały trzypiętrowe łóżka wypełnione ludźmi. Była to zapowiedź wielkiej ewakuacji mieszkańców stolicy, w której brał udział następnego dnia. Takie same łóżka jak we śnie zobaczył w obozie koncentracyjnym w Dachau, dokąd go wywieziono z obozu w Pruszkowie. Podróż trwała dwie doby, jechali towarowymi wagonami po 60 osób w jednym. Był tam dwa tygodnie. Został pobity przez ogromnego, nieprzyjemnego więźnia. – Ukarze cię krasnoludek. Będziesz tu leżał i jęczał – zagroził mu. Następnego dnia wielkolud dostał lanie od maleńkiego „funkcyjnego” wydającego ziemniaki.
Z Dachau wywieźli go do Frankfurtu nad Menem, do fabryki „Adler Werke”. Przeżył głód, pracę ponad siły, naloty aliantów, a potem obóz śmierci w Belsen-Bergen i wyzwolenie przez wojska angielskie. Pieszo szedł na wschód, wracając do kraju. W czerwcu 1945 r. przechodził przez zrujnowane miasteczko Braunschweig. Zatrzymał się przy małym domku i nie wiedzieć czemu, wszedł do środka. Wtedy usłyszał czyjś płacz dochodzący z góry. Na piętrze były trzy drzwi, Otworzyłem pierwsze i stanąłem na progu niewielkiego pokoiku. Przy okrągłym stole siedziały dwie dość młode jeszcze niewiasty, bardzo do siebie podobne. (...) Przy starszej stało dwoje dzieci. (...) Wszyscy mieli zapłakane oczy. – Dlaczego jesteście smutni?
Dlaczego płaczecie? Nie bójcie się. Nie uczynię wam nic złego. Coś zmusiło mnie, żebym tu wszedł – mówił do nieznajomych. – Jestem jasnowidzem. Twój mąż żyje, więc dlaczego płaczesz? Jedna z kobiet zemdlała. Marcinkowski wyciągnął z chlebaka zwykłe karty do gry, potasował, przełożył na trzy kupki. Na widok kart i tej manipulacji w oczach ich zajaśniała nadzieja. Albowiem ludzie na całym świecie odczuwają potrzebę wróżenia, wierząc, że przyniesie ono im ulgę. Wyjaśnił, że w kartach widać jej męża spieszącego do domu. I że lada dzień tu będzie. – Gott sei dank! – wykrzyknęła kobieta. Nie chciał przyjąć żadnego honorarium za tę wróżbę, wypił tylko szklankę zimnej wody. Kobieta pocałowała go w rękę. Później ruszył dalej na wschód. Żeby dostać się do strefy radzieckiej, a potem do Polski, musiał pokonać wpław rzekę Łabę.
Po wojnie pracował m.in. jako nauczyciel, wychowawca i behapowiec. Był autorem wielu artykułów publikowanych w prasie ludowej i młodzieżowej. Zajmował się także wróżeniem. W 1972 roku, jako młoda dziewczyna odwiedziłam jasnowidza Józefa Mustafę Marcinkowskiego. Z namowy koleżanki, bo ponoć trafnie bardzo przepowiadał, kiedy która z nas wyjdzie za mąż. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłam inne karty od tych, które znałam – to był Tarot. Traktowałam tę wizytę lekko, tak sobie przyszłam z ciekawości i nie wiedziałam, że jego wróżba będzie miała wpływ na moje życie. Przyjmował w ciemnym pokoju, przy starym biurku, na którym rozłożył te karty – czytamy w artykule Eddy’ego Kozaka, opublikowanym na stronie www.wieczorslaski.pl. Ta kobieta była u niego w 1972 r. Przepowiedział mi, że moim życiem rządzą czwórki, wyjdę za mąż za cztery lata, będę miała w życiu jednego męża i dwoje dzieci, które jednak będą mówiły innymi językami niż mój. Wyjadę też z Polski, czy tego chcę, czy nie. Powiedział też, że będę miała w życiu taki okres, cztery lata, gdy nie będę wiedziała, czy jestem sama, panna, mężatka, wdowa – wspominała po latach. W jakiś czas potem na wakacjach w Wiśle poznała Ślązaka z Bytomia. W rok po ślubie mąż zadecydował, że wyjadą do Niemiec. Mają dwoje dzieci, które nie znają języka polskiego, przez cztery lata mąż miał kochankę i prowadził podwójne życie. Spełniło się wszystko, co jej przepowiedział Akhara Mustafa.
Józef Marcinkowski zmarł w 1983 r.