„Życiodajna” śmierć…
Kategoria: Przeznaczenie
Kiedy opuszcza nas ukochana osoba, to jakby cały świat przestał istnieć; po prostu nie ma już tego starego świata dla nas i nas samych dla niego…
Nic już nie jest takie samo i zastanawiamy się, oburzeni, jak to możliwe, że wszystko inne trwa nadal, jakby się nic nie stało, nikogo nie zabrakło, a przecież… Coraz bardziej widoczna przemijalność, porządek życia ziemskiego, jeszcze bardziej ciąży i przeszkadza… Robimy wtedy rzeczy, wydawać by się mogło, zupełnie irracjonalne. Moglibyśmy spędzać cale dnie na cmentarzu, żeby tylko „być bliżej” i dłużej z ukochaną osobą. Mimo, że jej już nie ma, widzimy i słyszymy ją w naszych myślach, wspomnieniach (tak żywych!), czujemy jej obecność, jakby siedziała tuż obok. Przede wszystkim nie potrafimy się pożegnać, powiedzieć „do widzenia”. Jesteśmy przekonani, że to my cierpimy najbardziej, bo zostaliśmy opuszczeni, a jeśli to była śmierć nagła i „niepotrzebna”, to czujemy się nawet w pewien sposób zdradzeni, oszukani… Nie potrafimy się pożegnać, więc rozpacz która się w nas zbiera osiąga rozmiary takiej pustki i smutku, z którym nie potrafimy sami sobie poradzić. Właściwie wydaje nam się, że lepiej byłoby już nie żyć; odejść, aby skończyć tę mękę i przerwać codzienny ból, płacz i żal.
Wiem coś o tym, co pisze, gdyż po śmierci mojego męża bardzo długo sama nie mogłam się „pozbierać”. Czułam się tak, jakby zabrano mi powietrze, jakbym już nie żyła! Wołałam nawet do niego, że nie zgadzam się na taką postać rzeczy, nie udźwignę tego. W myślach wciąż byłam z nim i przy nim – zupełnie świadoma, że jego już, takiego jakim go pamiętam, nie ma. To sprawiało często, że nie mogłam się odnaleźć w życiu codziennym, myliły mi się dni tygodnia, nie wiedziałam która jest godzina, zapominałam o nazwach mijających miesięcy.
Przyszedł jednak taki dzień, w którym nagle zdałam sobie sprawę, że nie boję się śmierci. Chodziłam po swoim domu i powtarzałam: „Chcę do domu, do domu”, przywołując niejako śmierć. Wtedy zdałam sobie sprawę, że mój dom nie jest tu na ziemi, tylko tam - po drugiej stronie. Przecież byłam we własnym mieszkaniu, a jednak pragnąc domu, myślałam o innym miejscu! Tak, jakby mój prawdziwy dom był t a m, a t u przyszłam tylko na chwilę…
Po dosyć spokojnej nocy, przebudziłam się nad ranem, tak jakby ktoś mówił do mnie: „Obudź się, obudź natychmiast!” Wtedy zobaczyłam, poczułam, uświadomiłam sobie, że… jestem oceanem. Była to przepiękna wizja. Byłam oceanem, a we mnie pływały morskie ryby. To było niesamowite, takie czyste i jasne! Poczułam się wspaniale, jakbym zyskała nowe siły! Było pięknie.
Potem obraz nagle się zmienił. Znalazłam się w jakimś nieznanym miejscu, gdzie krążyłam po korytarzach i piętrach, szukając bardzo ważnego dla mnie pokoju. W pewnym momencie znalazłam się na jakimś piętrze, stanęłam naprzeciwko wybranych drzwi i zaczęłam w nie pukać, ruszać klamką. Były zamknięte. Wtedy rozejrzałam się po korytarzu, na którym stałam, i zobaczyłam postać, stojącą w słońcu przy otwartym oknie. Był to mnich w kapturze. Wiedziałam, że patrzy na mnie, chociaż dostrzegłam od razu, że tam gdzie powinna być jego twarz, była pustka. Mimo, że nie miał głowy, nie widziałam twarzy, kaptur leżał na niej tak jakby istniała.
Następnie, zauważyłam, że po schodach na piętro wyżej wbiegł mój mąż. Był bardzo zaskoczony moim widokiem! Wyglądał tak, jakby robił gdzieś remont. W ręku trzymał wiadro z farbą i pędzel. Zaskoczony, zawołał do mnie głośno, zbliżył się i poprosił, żebym go przytuliła. Wiedziałam i rozumiałam, że nie tyle przytula się do mnie, cielesnej, ile do mojego serca. Czułam, że chodzi o to, że jego serce ma się przytulić - połączyć, w tym momencie z moim. Kiedy to się stało, on rozpłynął się powietrzu i zniknął! Odwróciłam się do drzwi za sobą i znowu zaczęłam w nie pukać, z myślą, że Go wywołam i wróci. Wtedy osoba stojąca przy oknie powiedziała cudownym, słodkim głosem: „Kochanie nie czas, nie czas.”
Nie mogłam się z tym zgodzić! Krzyczałam całą sobą - krzyczało we mnie wszystko! Czułam, że każda komórka mojego ciała ma swoją inteligencję i przyłącza się do mojego krzyku, który odbijał się w przeraźliwym: „NIE!”. Ale po chwili, z tego strasznego stanu wyrwało mnie jakieś nagłe uspokojenie, wręcz ukojenie. Nie wiem skąd się wzięło. Zupełnie, jak osoba zmęczona po walce, wyciszona, zamilkłam, ale z przekonaniem o wygranej! To było zaskakujące i niezwykłe. Tak pożegnałam się z żalem po moim mężu.
Dzięki tej wizji i temu spotkaniu przestałam bać się śmierci; potrafiłam się w końcu z nią pogodzić. Zaczęłam też widzieć ją w innym świetle. Zrozumiałam, że „ to co po drugiej stronie” istnieje i często, chce nam ulżyć w bólu i cierpieniu, tylko my sami musimy tę pomoc dostrzec.
Moje zaślepienie i rozpacz po stracie męża nie pozwoliły mi dostrzec tych możliwości wcześniej. Może to wszystko, to tylko etapy, których nie można ominąć; trzeba je po prostu przejść i w pewien sposób zwyciężyć, aby móc się potem urodzić na nowo; wyjść z krępującego kokonu przeszłości.
Do przeszłości możemy wracać, czasami warto ją kontemplować, ale nie powinniśmy pozwolić sobie na życie nią. Życie tym, co było jest wchodzeniem do zastanej wody, której lustro nigdy nie pokaże nam naszego odbicia. Nas dla przeszłości już po prostu nie ma. Jesteśmy tu, teraz, dla nowego życia…
Jesień często wprowadza nas w melancholijny nastrój. Częściej odwiedzamy naszych bliskich na cmentarzach, pamiętamy o listopadzie, celebrowaniu ich święta… Pamiętajmy przy tym także o nas, o tym że nadal żyjemy, a to życie… może być jeszcze pełne i piękne! Takiego poczucia wszystkim serdecznie życzę!